Dziś w Amsterdamie Legia zmierzy
się z Ajaxem w 1/16 Ligi Europy. Nie pamiętam wygranego przez polski zespół
dwumeczu rozgrywanego „na wiosnę”. Gdy Legia eliminowała Sampdorię Genua, byłem
zbyt młody. Opowieści o Kowalczyku, Jóźwiaku i reszcie pamiętam tylko z nagrań
i relacji starszych kibiców. Aby rozładować emocje, postanowiłem wreszcie spisać wspomnienia z
ostatniego wyjazdu za Legią. Wyjazdu do Kijowa, gdzie Duma Stolicy mierzyła się
z Metalistem Charków.
Wyruszyłem z Krakowa i udałem się
na wylotówkę na Sandomierz i Lublin. Czekałem może z 10 minut i zatrzymał się
pierwszy samochód. „Nie za daleko, ale będziesz już w innym województwie” –
ogłasza mój kierowca, jak się okazuje, kandydat na wójta Opatowca. Tam też, pod
ratuszem, wysadza mnie, życzy powodzenia oraz wygranej Legii. Jestem w środku
małego miasteczka, więc zarzucam plecak i idę około trzech kilometrów do stacji
benzynowej i sporego zajazdu nieopodal. Staję w widocznym miejscu i czekam.
Zaczyna padać deszcz. Po godzinie zatrzymuje się dwójka studentów wracających z
Krakowa do Kraśnika na weekend. „Nigdy nie brałem autostopowicza, ale tak
stałeś w tym deszczu” – oznajmia kierowca, gra gdzieś w B klasie pod Kraśnikiem
i cieszy się, że Legia ma realne szanse na wyjście z grupy. Przewożą mnie 160 kilometrów i
zostawiają na jakimś rozstaju. Znów kilka kilometrów robię z buta i zaczynam
łapać bezpośrednio na Lublin. Po paru minutach jadę z gościem, który jest
szczerze zachwycony moją mobilnością. „Ja nigdzie nie byłem od lat, niby blisko
na Ukrainę, ale jakoś nie mam czasu”. „Szkoła, praca, dziewczyna, rodzina…” –
opowiadam mu treść legijnej pieśni. Wysiadam na początku Lublina, mam pecha do
miejsc, gdzie wyrzucają mnie kierowcy. Dzwonię do kumpla, do którego miałem się
odezwać w Lublinie. Wspólnie ustalamy, że nie mam zbyt wiele czasu, aby przed
zmrokiem dostać się do Dorohuska. Piotrek oferuje jednak, że podrzuci mnie za
Lublin, abym spokojnie łapał dalej. Jest około szesnastej, więc czterdzieści
minut spędzamy w lubelskich korkach.
Okazało się, że na Lubelszczyźnie
pobudowali sobie imponującą drogę do Chełma i wcale nie jest tak łatwo łapać
tam stopa. Piotrek wysadza mnie w zatoczce dla autobusów. Jest szaro, nie mam
kamizelki odblaskowej, ale ryzykuję. Mam około dwadzieścia minut, potem nie
będzie mnie widać i szansa na bycie uderzonym przez pędzącego tira wzrośnie. Wychodzę
przed zatoczkę, macham kartonem z napisem Chełm i nagle zatrzymuje się
ukraiński tir. Podbiegam, zagaduję, wsiadam. Po dwóch minutach kierowca
stwierdza – „Ej, ale ty jesteś Polakiem”. No eureka. Myślał, że zabiera
ukraińskiego kierowcę, którzy ponoć często tutaj łapią okazje, aby dostać się
do kraju. Po drodze mijamy rozbite auto, które zdemolowało wysepkę i znak
drogowy. „Szybko na drodze, powoli będzie go orszak niósł” – Jura kwituje
po ukraińsku. Na chwilę zatrzymujemy się w sklepie przed granicą. To
mięsny dla Ukraińców. Tutaj kupują lepsze jakościowo i tańsze wyroby z polskich
masarni. Zbliżają się urodziny żony Jury, więc z pełnymi siatkami wracamy do
tira.
Na granicy jestem umówiony z
Filipem, który jedzie pociągiem z Warszawy i ma być po 21. Mam ponad dwie
godziny, zaczyna padać. Jura proponuje, abym zaczekał w tirze do czasu jego
odprawy. Z braku laku zgadzam się. I tak dojeżdżamy do szlabanu. „Dziś szybko” –
mówi Jura, żegnamy się. Wysiadam z tira i dostaję sms-a od Filipa, że zaraz
będzie. Spotykamy się w jednym z barów. Mam za sobą 375 kilometrów
autostopem.
W Dorohusku nie ma odprawy
granicznej dla pieszych, więc trzeba komuś wejść do auta. Udaje się szybko.
Pusty, rozpadający się samochód dostawczy. Szofer, zdenerwowana kobieta, my dwaj. Przejeżdżamy
pierwszą kontrolę i kierowca dostaje wypisaną kartkę, że na pokładzie cztery osoby.
Kobieta wysiada, zaraz dosiada się Walery, który wyglądaj jakby na granicy upływało mu życie. Niczym Tom Hanks w filmie Terminal. Powoli zdobywamy teren i zbliżamy się do odprawy. W Warszawie Legia gra z Lechią i
Orlando Sa strzela bramkę na trzy minuty przed końcem…
Z małymi problemami
dostajemy się na Ukrainę. Nasz kierowca postanawia pokazać nam, jak szybko jego
strzała potrafi mknąć w deszczu. Leje, a on rozpędza się do 150km/h. Tak nam się przynajmniej wydaje, bo szybkościomierz nie działa. Po
chwili jesteśmy w Lubomlu. Wysiadamy na trasie szybkiego ruchu. Na stacji
kupujemy skromny flakon wódki i kierujemy się do centrum. Leje deszcz, nie jest
przyjemnie. Drogę oświetlamy sobie czołówkami. Po dłuższym marszu dostrzegamy przejazd
kolejowy. Daje on nadzieję na stację, a to oznacza otwarte ciepłe pomieszczenie,
gdzie można się przespać. Jak zawsze na Ukrainie działa. Wypijamy flaszkę,
jemy kolację, długo rozmawiamy. Zasypiamy po trzeciej…
 |
Budynek stacji kolejowej w Lubomlu |