Luboml to miejscowość, gdzie
podczas rzezi wołyńskiej schronienie znalazło wielu uchodźców z okolicznych
wsi. Teraz to niewielkie, ukraińskie miasteczko. Wypłacamy hrywny, odwiedzamy bazar
i ruszamy stopem w kierunku Szacka. Przed nami raptem trzydzieści trzy
kilometry. Marzy nam się wywczas nad jeziorem.
Plany pokrzyżować może tylko
ujemna temperatura. Idziemy i próbujemy łapać stopa. Ruch jest mizerny, ale
przystaje samochód. Rodzice, dwójka dzieci. Próbujemy zaczepiać małego chłopca.
„Nic nie powie, to taki partyzant” – odpowiada matka. I robi się na chwilę
lekko niezręcznie. Podwożą nas kilka kilometrów.
|
"Sława Ukrainie! - "Herojam Sława!" |
Sporą część trasy do Szacka
pokonujemy pieszo. W Zorianach wypijamy rum colę i robi się cieplej. Stamtąd
zabiera nas hodowca psów. Wysiadamy na dużym skrzyżowaniu w naszym docelowym
miasteczku. Zaczepia nas milicjant, sprawdza dokumenty i wyraźnie nam nie
wierzy. Jest mocno poza sezonem. Latem w Szacku są tysiące turystów, w
październiku jesteśmy jedynymi. Gdy udaje się uwolnić od stróża prawa kierujemy
się do sklepu spożywczego. Szykuje się mistrzowska kolacja – zero siedem, kiełbasa z
ogniska i pyszny ukraiński keczup. Aby dostać się bezpośrednio na kemping wyjeżdżamy
z miasteczka marszrutką.
|
Legia on tour |
Wita nas ładne pole namiotowe,
las i cisza. Nikogo. Jeden z pasażerów marszrutki, który wysiadł z nami mówi,
że nieopodal mieszka staruszka, która ma studnię i tam możemy dostać wodę
pitną. Jest popołudnie, więc zabieramy się za rozbicie namiotu oraz zebranie
drewna. Znajdujemy
kilka wielkich bali, które przetaczamy do naszego obozowiska. Zostawiamy mały
rozgardiasz, zamykamy namiot i idziemy nad jezioro oraz po wodę do rzeczonej
starszej pani. Wszystko udaje się załatwić, znajdujemy kilka ziemniaków, więc
szykuje się wielka uczta. Gdy wracamy do namiotu, okazuje się jednak, że licho
nie śpi. Spokój i pustkowie uśpiły naszą czujność. Kiełbaski, które położyliśmy
w siatce z prowiantem na stole, zniknęły. Jakiś wygłodniały pies najadł się
naszym kosztem. Nici z wyżerki. Na zagrychę zostają ziemniaki. Zabieramy się za rozpalenie ognia. Wieczór upływa na rozmowach i walce z
psami, które podchodzą do nas i liczą na więcej mięsa.
Rano zwijamy się i wracamy do
Szacka. Jest niedzielny poranek. W środę nad ranem musimy być w Sarnach, skąd
mamy wykupiony bilet na pociąg do Kijowa. Jest zimno, rozważamy przejście około
sześćdziesięciu kilometrów bezdrożami, aby dotrzeć do Wielkiej Głuszy,
nieopodal której byliśmy już w 2010 roku. W końcu decydujemy się pojechać do
Prypeci. Wsiadamy do pełnej marszrutki, która rozwozi mieszkańców
okolicznych wsi do swoich domostw.
|
Prypeć, podróżnik i martwy kot |
Prypeć to koniec trasy. Dalej nie jedzie
nic. Z kolejnej wsi, oddalonej o ponad dziesięć kilometrów, będziemy mogli
złapać coś dalej. Pod sklepem wypijamy po piwie i ruszamy pieszo dalej. Nagle
słyszymy gwar, śmiechy, krzyki i trafiamy na dziwny korowód. To impreza, coś w stylu poprawin, ale na cześć rodziców, którzy wczoraj
ożenili swojego ostatniego syna. Jeden z mężczyzn gra boga płodności, na wysokości
krocza ma zawieszone dwa ziemniaki i marchewkę, na którą nałożona jest
prezerwatywa. Zostajemy zmuszeni do świętowania, przed nami szybko pojawiają się dwie pięćdziesiątki samogonu, Zagryzamy salcesonem. Robię zdjęcia Bachusowi, młodzi filmują nas. Potem druga kolejka. Dostajemy prowiant na drogę i ruszamy dalej.
Idziemy polem i staramy się
wytrzeźwieć. Spotykamy mężczyznę na wozie, który mówi, że droga przed nami
długa, ale samochody czasem jeżdżą. Słyszymy silnik. Machamy i ku naszemu
zdziwieniu osiągamy sukces. W środku trzech kumpli, którzy jeżdżą po Wołyniu i
szukają dobrej miejscówki nad jeziorem, gdzie mogliby przyjechać pod namiot na
weekend. Pakujemy się do środka i od razu w ruch idzie flaszka. Rozmowa
wyraźnie się klei.
„To nie są leszcze, Stefan”. Sasza, podobny do Andrzeja
Stasiuka pracownik dużego koncernu, zna świat. Był wiele razy w Polsce, często
jeździ w interesach do Chin. Jurij jest inżynierem i pracuje dla jednego z
największych koncernów naftowych na Ukrainie. Anatol też sroce spod ogona nie
wypadł. W pewnym momencie Tola chce się pochwalić znajomością polskiego kina i
zaczyna śpiewać „Deszcze niespokojne”. Opowiadamy, że na stadionie Legii tą
piosenką „witamy kibiców gości”. Tola pozdrawia mijanych na poboczu ludzi
okrzykami „psa, psa, psa” – szybko się uczy. Na stacji benzynowej kupujemy pół
litra. Nieco upada nasz plan włóczenia się po wołyńskich wsiach. Jedziemy do
Łucka…
Ciąg dalszy -
Wreszcie w Kijowie
|
I tak stojąc w polu złapaliśmy stopa do Łucka |
|
Pamiątkowe zdjęcie |