Moje Camino było piękną przygodą.
Ponad cztery miesiące spędzone poza domem, to czas wspaniałych spotkań, cudownych
zdarzeń i wielu chwil zadumy. Spełniłem jedno ze swoich marzeń, ale wiele ważnych wydarzeń mnie ominęło. Każdy, kto decyduje się porzucić na jakiś czas swoje
codzienne życie, musi się liczyć z tym, że „świat” nie stanie w miejscu i nie
będzie na nas czekał, a nasza nieobecność może być już nie do nadrobienia.

Kiedy byłem w Indiach mój brat
cioteczny (dla czytelników z Polski południowej: kuzyn) brał ślub, zaś podczas
Camino jego syn miał chrzest. Na żadnej z tych uroczystości, bardzo ważnych dla
niego, ale także istotnych dla mnie, nie byłem. W pierwszym przypadku terminy
lotów okazały się nie do przeskoczenia. Przy chrzcie, wspólnie podjęliśmy
decyzję, że z małym Wojtkiem spotkam się tuż przed wyjściem, aby móc wyruszyć we
wcześniej zaplanowanym, dogodnym terminie. To tylko dwa przykłady z życia
mojego i najbliższej rodziny, a opuściłem też kilka ślubów znajomych, imprez
urodzinowych, spotkań rodzinnych czy też pogrzeb wujka.
Moja przyjaciółka wyjeżdżająca na
zagraniczne stypendium, usłyszała od jednej z pracowniczek Biura ds. Współpracy
z Zagranicą Uniwersytetu Warszawskiego żeby pamiętała o jednej rzeczy. Gdy ona
będzie w Kopenhadze, to tutaj w Warszawie życie będzie biegło normalnym trybem
i po powrocie może zderzyć się z zupełnie nową rzeczywistością. Podczas moich
zagranicznych studiów, wyjazdu do Indii oraz pielgrzymki do Santiago miałem w
pamięci te słowa. Jednak świadomość tego, że życie toczy się bez naszego
udziału nie zmienia tego, że powrót do codziennego życia bywa trudny.
Życie w trakcie Camino było
proste. Musiałem wstać (akurat to przychodziło mi łatwo) o 5 czy 6 rano, jadłem
śniadanie i ruszałem przed siebie. Konieczność podjęcia decyzji ograniczała się
do tego, czy skręcić w prawo czy w lewo, gdy na rozstaju dróg akurat nie było
strzałek. Zastanawiałem się też, czy iść kolejne pięć kilometrów do następnej
wioski, czy może poszukać miejsca do spania tu, gdzie jestem. I jeszcze zakupy,
gdzie następny market? Gdzie piekarnia? Czasem rano rozbolał łeb, pojawił się
odcisk, kłuło w kolanie. I wszystko. Do tego nie byłem za nikogo
odpowiedzialny, musiałem dbać tylko o siebie. O jedzenie i dach nad głową.
Pożywienie i bezpieczeństwo – najważniejsze potrzeby. I jeszcze te strzałki i
muszle, które prowadziły do celu.
 |
Szedłem od jednej tabliczki do następnej, tutaj 2140km do celu... |
Gdy szedłem w kierunku
Finisterry, to zastanawiałem się, jak będzie wyglądało życie bez strzałek, bez
rutyny camino, która była przewidywalna (a przecież każdy dzień był inny). I
choć od powrotu do Warszawy minęło kilka miesięcy, choć bezboleśnie wróciłem do
pracy, na studia, to czuję, że przeżycia z Drogi bardzo mocno we mnie siedzą. Myślę
o tym codziennie, czasem zanudzam znajomych wspomnieniami, opowieściami o
Mogensie czy Markusie. Miałem też kilka spotkań, na których opowiadałem o mojej
przygodzie. I choć pojawiły się głosy, że robię to dla sławy, jestem zepsuty,
mam „raka duszy” i nic mi ten wyczyn nie dał, to jednak większość opinii jest
pozytywna. Już będąc w trasie pomyślałem sobie, że dobrze by było, żeby więcej
osób usłyszało o szlaku św. Jakuba i zdecydowało się wyruszyć w podróż w głąb
siebie oraz do grobu jednego z apostołów.
 |
W lewo czy w prawo? |
Ja z brakiem codziennej camino-rutyny związanej z chodzeniem radzę sobie planując kolejne podróże. Za parę
dni ruszę (choć na krótko) na Mazowiecką Drogę św. Jakuba. Planuję w tym roku pokonać
Główny Szlak Beskidzki oraz (to już ambitny plan, którego realizacja może być
trudna) przejść któryś z fragmentów szlaku w Hiszpanii późną jesienią. A jakie są Wasze sposoby na radzenie sobie z syndromem "odstawienia chodzenia" albo brakiem "bycia w podróży"? A może ta przypadłość nie dotyka każdego i po prostu ja powinienem się leczyć?
Czytałem kiedyś pewien tekst o pamięci,
autorem był chyba Jerzy Pilch. Napisał, że porządkuje on swoje wspomnienia za
pomocą wydarzeń sportowych. Pamięta, że gdzieś był w czasie meczu Cracovii czy Mistrzostw Świata i potrafi w ten sposób odtworzyć datę, przypomnieć
sobie szczegóły zdarzenia. Ja wyruszałem na Camino, aby spojrzeć na swoje dotychczasowe
życie z pewnym dystansem. Starałem się odciąć od wielu spraw, które dręczyły
mnie w kraju. I choć nie zawsze mi się to udawało, czasem po prostu okazywałem
się zbyt słaby (szczególnie na początku Drogi), to później osiągnąłem ten
potrzebny mi spokój. Cały czas jednak starałem się być na bieżąco z wynikami
Legii. Pomyślałem, że po tekście o zmianach „tu” i byciu „tam” pozwolę sobie na
„mały” wątek poświęcony Legii podczas mojej Drogi. Narrację o Camino można
poprowadzić w rozmaity sposób, w następnym tekście pokażę Wam, z jakimi
kłopotami borykał się podczas pielgrzymki kibic drużyny piłkarskiej. W końcu to
kolejny aspekt wyrzeczenia związanego z podróżą. Rezygnacja z pasji, aby
realizować się w inny sposób, to rozdarcie bolesne, ale chyba warte swej ceny. Jak
metoda Pilcha (?) sprawdziła się w moim przypadku dowiecie się już niebawem.
 |
Nawet jeśli oznaczeni nie było, to w Hiszpanii ktoś ułożył strzałkę ze skórek pomarańczy |