Norbert Ohler w książce Życie pielgrzymów w średniowieczu
wymienia siedmiu głównych towarzyszy pątnika:
zimno, upał, pragnienie, zmęczenie, głód, chorobę i śmierć. Wyruszając
z Warszawy do Santiago de Compostela zastanawiałem się, ilu z nich będzie
wędrowało ze mną – pielgrzymem XXI wieku?

Zimno było
głównie w Polsce. Wyruszyłem 10 maja i dość długo szedłem w padającym deszczu.
Później byli tzw. zimni ogrodnicy, a zimna Zośka obudziła mnie szronem na
namiocie. I choć później, gdy szedłem przez Niemcy upały sięgały 40 stopni w cieniu, to cieszyłem się, że jednak
spakowałem cieplejszy śpiwór. Przed wyprawą długo zastanawiałem się, co będzie
mi potrzebne podczas samotnego marszu przez Europę? Wiedziałem, że każde
dodatkowe sto gram będzie doskwierało. Przez kilka miesięcy zmieniała się
pogoda, ukształtowanie terenu oraz moje potrzeby. Starałem się reagować na
bieżąco i z czasem zostawiłem namiot. Spałem wtedy pod gołym niebem albo w
gościnie u ludzi. W każdym z krajów przynajmniej raz zostałem zaproszony do
czyjegoś domu.
Pragnienie
gasiłem głównie wodą. Raz byłem tak wycieńczony, że wypiłem kilka haustów
brudnej wody z fontanny. W Czechach pomagało piwo, we Francji wino. Bywały dni,
gdy niosłem na plecach trzy litry wody. Po godzinie marszu była ciepła i
niesmaczna. Piłem, bo mój organizm potrzebował płynów. Z czasem nauczyłem się
ograniczać pragnienie. Pamiętam, że pewnego upalnego dnia w Pirenejach na osiem
godzin marszu wystarczył mi litr mineralnej wody. Oczywiście wieczorem
uzupełniłem wypocone litry z nawiązką. Pić też trzeba umieć.

Zmęczenie, które
pojawiało się już rankiem towarzyszyło mi niemal każdego dnia. Początkowo
wynikało z pokonanych dzień wcześniej kilometrów, zwłaszcza, że ciało nie było
przyzwyczajone do takiego wysiłku. We Francji męczyła mnie bariera językowa i
każdego dnia starałem się przy okazji przyswajać mowę Moliera. W Hiszpanii
czułem się momentami przytłoczony gwarem i głośnym zachowaniem innych
pielgrzymów. Do tego dochodziło zmęczenie wynikające ze studniowej już podróży.
Silniejsza była jednak chęć spełnienia marzenia o samotnej podróży przez
Europę.
Najbardziej zaskoczyło mnie to, że
idąc Drogą św. Jakuba przez Europę natrafiłem na fragmenty trasy, gdzie przez
przeszło sto kilometrów nie było możliwości zakupienia pożywienia. Czasem
doskwierał głód, lecz nauczyłem się
sobie z nim radzić. Umiejętnie porcjowałem to, co niosłem na własnych plecach.
Sucha bagietka z wodą smakowała jak najlepszy niedzielny obiad u babci.
Szczęśliwie, podczas całej podróży,
nie dopadła mnie żadna choroba.
Zmagałem się za to z rozmaitymi kontuzjami. Od bólu piszczeli wynikającego ze
znacznych obciążeń, po uczulenie związane z długim marszem po rozgrzanym
asfalcie. I oczywiście odciski oraz obtarcia, czyli niedogodności, które
wpisane są w pielgrzymi żywot. Nigdy bym się nie spodziewał, że mimo palącego
bólu w stopie, będę w stanie przejść czterdzieści kilometrów. Celem tej drogi
było jednak lepiej poznać siebie, także swoją własną granicę bólu.
Śmierci nie
planowałem poznawać, a niemal się z nią spotkałem. Gdy złodzieje w Wylatowie
przystawiali nóż do mojej szyi, to zrobiłem szybki rachunek sumienia. Na
szczęście skończyło się tylko na wizycie na pogotowiu oraz u dentysty. Po dwóch
tygodniach mogłem ruszyć w dalszą drogę. Chciałem pokazać, że gdy się czegoś
naprawdę pragnie, to dwóch czy trzech zbirów nie powinno tego móc powstrzymać.
Przez ponad 100 dni wiodłem życie wędrowca i każdego dnia pokonywałem około
trzydziestu pięciu kilometrów. Odwiedziłem setki wiosek i kilka dużych miast.
Wspinałem się na górskie przełęcze, przekraczałem rzeki i pływałem w Zatoce
Biskajskiej. Najwspanialsi byli jednak spotkani na Drodze ludzie – inni
pielgrzymi, ale też osoby, którym przerwałem codzienną rutynę jak choćby
gospodarze przyjmujący mnie pod swój dach. Camino de Santiago nauczyło
mnie, jak cieszyć się z małych rzeczy i mimo niesprzyjających okoliczności
dążyć do celu.

Przeszedłem 4000 kilometrów przez Polskę, Czechy, Niemcy, Francję i Hiszpanię.
Podczas mojej podróży nie korzystałem z GPS-a, gdy udało mi się kupić mapę, to
wspomagałem się nią oraz kompasem. Na trasie szukałem symboli drogi św. Jakuba
– muszli oraz żółtych strzałek. Uczyło to pokory i cierpliwości. Chciałem
zobaczyć czy średniowieczny sposób pielgrzymowania możliwy jest w XXI wieku.
Spełniłem swoje wielkie marzenie o samotnej podróży przez Europę i wiele się dowiedziałem,
bowiem Droga św. Jakuba, to zarówno lekcja historii, jak także możliwość
lepszego poznania samego siebie.