Głowa albo ciało? O co chodzi w tym Camino?

To była najdłuższa podróż mojego dotychczasowego życia. Kilka miesięcy spacerowałem samotnie przez Europę. Polska, Czechy, Niemcy, Francja i Hiszpania. Sporo po górzystym terenie. Początkowo szybki marsz sprawiał mi problemy. Ostatnie dwa miesiące, to stadium „polskiej maszyny” i bicie kolejnych rekordów odległości oraz prędkości. Mój organizm musiał przyzwyczaić się do ekstremalnego wysiłku. 




Czechy, kemping w Kralovicach, połowa czerwca. Wieczorny koncert czech country folk music. Zakładam wszystkie ubrania, które mam ze sobą. Trzęsę się z zimna. Sytuację ratuje kilka szklanek grogu oraz puchowy śpiwór. Piszczel boli okropnie i zastanawiam się, czy dalsza droga ma sens.
Czechy, siedzę na polu i nie mogę się ruszyć.
Nocleg w Kladrubach, obudziłem się cały mokry.

Niemcy, Schorzberg, początek lipca. Temperatura sięga czterdziestu stopni w cieniu. Ludzie nie wychodzą z domów. Gdy znajduję nocleg na parafii, nie mam nawet siły, aby iść do sklepu i kupić jedzenie. Zasypiam nago na karimacie, śpiwora nawet nie wyjmuję z plecaka. Od rozgrzanego asfaltu na moich nogach pojawia się uczulenie.
Niemcy, spalone ręce, zlany potem. Ale szczęśliwy.

Francja, Chelly d'Aubrac, dziesiąty sierpnia. W szybkim tempie schodzę do miasteczka. Właśnie kończę trawers Masywu Centralnego. Znajduję stadion piłkarski. Jest woda, otwarta toaleta. Idylliczny obraz uzupełnia kawałek dachu oraz ławki. W nocy mocno wieje, ale śpię spokojnie. Wstaję o szóstej rano i szybko ruszam w dalszą drogę. Ponad połowa Francji już za mną. 
Francja - siła i energia. 

Hiszpania, Santiago de Compostela, noc z dwudziestego siódmego na dwudziestego ósmego sierpnia, zaćmienie księżyca. Do czwartej trzydzieści leżymy z koleżanką przed katedrą. Rozmawiamy, obserwujemy księżyc. Zasypiamy i budzimy się na zmianę. O dziewiątej trzydzieści wyruszam w kierunku Finisterry. Przechodzę blisko sześćdziesiąt kilometrów. Wypijam piwo i kładę się spać na podłodze w kuchni.
Katedra i młody księżyc.

Podczas pierwszych dni w Polsce miałem problem z przejściem dwudziestu pięciu kilometrów. Camino kończyłem przebiegając ponad pięćdziesiąt. I nawet nie czułem wielkiego zmęczenia. Wstawałem następnego dnia i kontynuowałem marsz. Camino Primitivo, dość trudny fragment trasy, pokonałem w parę dni. „Loco” powtarzali Hiszpanie. A ja się cieszyłem, na twarzy miałem nieustający uśmiech.

„Ta Droga będzie testem głównie dla mojej głowy”. To zdanie powtarzałem bardzo często na początku roku. Dam radę, bo wiem, że jestem w stanie to zrobić. Mimo ogromnej nadwagi, choć nigdy wcześniej nie podróżowałem samotnie. Wierzyłem, że dam radę. Oczywiście pojawiały się chwile zwątpienia. Przez pierwsze dni miałem wrażenie, że rzuciłem rękawice własnemu ciału. Głowa albo ciało. Bardzo chciałem iść daleko, zatrzymywałem się po trzydziestu kilometrach wycieńczony. Pogoda nie pomagała. W Czechach deszcz i chłód, w Niemczech upały. Teraz myślę, że to mi paradoksalnie pomogło. Musiałem sobie radzić w każdych warunkach od samego początku. Gubiłem się na słabo momentami oznaczonym szlaku. Gubiłem jednak też kilogramy. Droga miała być testem dla głowy, ale bolały nogi i kręgosłup. Wszystko jednak do czasu. Nie wiem, może miałem szczęście. Trafiałem na bardzo dobrych ludzi. Księży, pastorów, pastorki, osoby świeckie. Dzięki ich życzliwości i pomocy miałem energię, aby znosić ból i zmęczenie. Później, gdy nic mnie nie bolało, a droga zamieniła się w przyjemną przygodę, sam starałem się pomagać innym pielgrzymom.
 
We Francji pojawili się inni pątnicy. Najpierw jeden tygodniowo, potem stopniowo spotykałem ich coraz więcej. Dopiero zaczynali, wszyscy byli w trasie krócej niż ja. Dzieliłem się doświadczeniami, poradami, pomagałem wyrzucić z plecaka zbędny sprzęt. Na Camino chodzi o „dzielenie się z innymi”. Usłyszałem to od pierwszego spotkanego towarzysza drogi. Niemiecki ksiądz Uwe przeszedł ze mną kilka kilometrów jeszcze na terenie Niemiec. W Landau zaprosił mnie na kawę.


Ja też bardzo chciałem się czymś podzielić. Nie miałem pieniędzy, więc starałem się pomagać w inny sposób. Przez kilka dni niosłem część bagażu spotkanej na trasie dziewczyny. Zdarzało mi się „przeprowadzać” ludzi przez trudniejsze podejścia. Po prostu iść z nimi i wciągać na górę. Sam poszedłbym szybciej, ale słowa Uwe pozostały w głowie. Dzieliłem się siłą i energią, którą miałem słuchałem opowieści, by potem samemu snuć swoje. Od kilku osób usłyszałem, że bardzo im pomogłem. Pewnie dzięki temu tak dobrze wspominam Hiszpanię. Mogłem oddać to, co dostawałem przez Niemcy i Francję. I to było naprawdę piękne w tym moim Camino. 
Dwie karimaty, plecak wypełniony cudzym sprzętem.

W Santiago bardzo chciałem się spotkać ze spotkaną po drodze dziewczyną. Musiałem na nią trochę poczekać, więc świadomie szedłem wolniej, zatrzymywałem się w kawiarniach. Podczas porannej kawy spotkałem dwójkę Niemców. Zaczęliśmy rozmawiać o Camino, o życiu. Nagle Franz wręczył mi pięćdziesiąt euro i powiedział: "Mam nadzieję, że uda Wam się spotkać. Zaproś ją proszę na kolację do restauracji". Byłem w szoku. "Kiedyś, gdy byłem młody podróżowałem autem po Jugosławii. Nie miałem kasy. Samochód zepsuł się i nie wiedziałem, co zrobić. Jeden mężczyzna naprawił go za darmo i zatankował do pełna. Powiedział, że jedyne, o co prosi, to abym sam kiedyś pomagał innym napotkanym ludziom. Postanowiłem pomóc tobie". W Santiago de Compostela spędziłem wspaniałych kilka dni... 


Etykiety: , , , ,