Przeszedłem 275 kilometrów w 10 dni. Zdecydowaną większość trasy
szedłem sam. Nie spodziewałem się, że moje ciało będzie tak mocno walczyło i
sprzeciwiało się mojemu pomysłowi. Jakie były te pierwsze dni na trasie? Czy
samotny marsz jest czymś, do czego jestem stworzony? Dlaczego musiałem przerwać
moje Camino?

Z większości relacji o Camino
wyłania się obraz nieco idylliczny. Wspaniali ludzie, ciekawe rozmowy,
inspirujące spotkania. Do tego piękne krajobrazy. Wynika to z tego, że jednak
niemal wszyscy Polacy decydują się na którąś z tras w Hiszpanii. Droga przez
Polskę to zupełnie coś innego. Oczywiście wielokrotnie byłem zaczepiany przez
różnych ludzi. Traktowano mnie jednak jako ciekawostkę, takiego trochę wariata,
pozytywnego, ale wariata. Ludzi dziwił ktoś, kto wymyka się jakimś sztywnym
ramom, z uśmiechem na twarzy mówi o odciskach, o tym, że boli, ale brnie przed
siebie. Z jednej strony swój, Polak, ale też obcy, dziwny, włóczęga. Nie
przeszkadzało mi to, bo mogłem skupić się na trasie i po prostu iść do celu. Dwa
razy, gdy poprosiłem o pomoc, to zostałem potraktowany dość niemiło. Raz miało
to miejsce na parafii przy kościele pod wezwaniem św. Jakuba w Płocku
Imielnicy. Spytałem, czy mógłbym się wykąpać i zostałem pogoniony. Drugi raz,
gdzieś za Płockiem chciałem rozbić się na podwórku u gospodarza. Dowiedziałem
się, że ani w sadzie, ani na trawniku przed domem nie ma miejsca.
 |
Stare Miasto - wyruszam |
Trzy razy na szlaku ktoś mi
towarzyszył. Z jednym z kolegów doszedłem ze Starego Miasta na Tarchomin. Był
to sam początek, przedłużenie „czasu w domu”. Potem w Czerwińsku spotkałem się
z innym kumplem. Pokonaliśmy razem 8 kilometrów. Był to odpoczynek od samotności,
czas na rozmowę, ale Piotrek postawił mi też wiele pytań, na które potem
szukałem odpowiedzi. Wreszcie, we Włocławku zjawił się Filip. Razem nocowaliśmy
w Wieńcu Zdroju i potem przeszliśmy do Osięcin. Był to dzień, gdy czułem się
najgorzej i wsparcie od bliskiej osoby bardzo wiele mi dało. Gdy doszliśmy do
niewielkiego miasteczka mogłem po prostu paść na ławkę, a Filip zrobił coś do
jedzenia, załatwił wrzątek, zbadał teren. Wszystko to normalnie robiłem sam.
Wydaje mi się, że gdy moje nogi przestaną wariować, to będę w stanie spokojnie
załatwiać takie rzeczy samemu. Wtedy jednak, w Osięcinach, ta niewielka z
pozoru pomoc znaczyła dla mnie bardzo wiele. Samotny marsz mnie nie nużył.
Śpiewałem, układałem w głowie wiersze, teksty. Wspominałem dni minione.
 |
Z Piotrem w Czerwińsku |
Pojawiają się też pytania o to,
gdzie spałem. Pierwszą noc spędziłem na stole w wiacie turystycznej przy wale
wiślanym. Potem, gdy pojawiły się problemy z obtarciami, to nocowałem w hostelu
w Smoszewie. Większość nocy spałem jednak w namiocie. Był to lekki,
jednopowłokowy „no name”. Zaletą była waga, ogromną wadą to, że przy
mocniejszym deszczu przeciekał. Raz mnie solidnie zlało, wyspałem się, ale rano
musiałem suszyć śpiwór. Starałem się szukać miejsca na namiot pod dachem. Stąd
nocleg na przystanku w Pilichowicach albo na działce u uprzejmego pana w Łagiewnikach
pod Kruszwicą. Spałem też w lesie oraz na kwaterze w Dobrzyniu nad Wisła u pana
Tomasza, który nie policzył mi za nocleg ani złotówki.
 |
Dla Braci z Legii - oznaczenie szlaku w Warszawie |
Szlak był dobrze widoczny. Dopóki
oczywiście był. Fragment trasy między Dobrzyniem a Kruszwicą jest już wytyczony,
ale jeszcze nieoznaczony. Szedłem wtedy przed siebie, korzystając z mapy oraz
porad lokalnej ludności. Raz zaliczyłem prawdziwe przejście survivalowe, gdy
bezdrożem, polem, lasem skierowałem się do rzeczki, którą przekraczałem po
ułożonym palu drewna. Wylądowałem potem w obejściu u jakiegoś chłopa, ale udało
się ściąć kilka kilometrów. Zdarzyło mi się dwa bądź trzy razy zgubić szlak,
ale przez to nadrobiłem maksymalnie z dziesięć kilometrów.
Pod sklepem monopolowym nieopodal
Włocławka zaczepił mnie i Filipa starszy mężczyzna. Kiedyś był przewodnikiem,
pracował dla biura turystycznego, teraz walczy ze smutną rzeczywistością. „Ludzie
są gorsi niż zwierzęta. Uważaj na siebie”. Takich spotkań było bardzo wiele.
Piotrek z kolei starał się sprowokować dyskusję z pewnym emerytem. „A wie pan,
gdzie kolega idzie?” – „Zapewne zmierza do celu, który sobie wyznaczył” –
odparł bardzo mądrze mężczyzna. Sam też, wspominając laboratoria etnograficzne,
zaczynałem rozmowę. W Sobowie, gdzie znajduje się rodzinna parafia Lecha Wałęsy
starałem się znaleźć kogoś, kto pamięta młodego prezydenta. Poznałem przy tym
starszego pana, który pochwalił się swoim zdrowiem. „85 lat i jeszcze rowerem
jeżdżę. Żona ma 91 i też się trzyma”. Skrzętnie notowałem wszystkie ciekawe
dialogi.
 |
Dwa zdjęcia zrobione przez Piotra, Camino dzień trzeci |
Obtarcia, odciski i spuchnięte
piszczele. Do tego ból kolana, który nasilił się dziesiątego, feralnego dnia. Z
tymi mniej lub bardziej poważnymi kontuzjami walczyłem przez cały czas.
Pamiętam jeden dzień, gdy nic mnie nie bolało. Wtedy przeszedłem blisko
czterdzieści kilometrów i znalazłem schronienie w pustostanie na skraju lasu. Piękne
miejsce na nocleg, sucho, bezpiecznie. Pozostałe dni, to była jednak walka.
Walka z bólem. Jak oazę widziałem Poznań i gościnne progi domu mojego znajomego.
Tam miałem odpocząć, zregenerować się, ewentualnie odwiedzić lekarza.
Niestety trzy dni drogi od
Poznania (ciekawe jest to, że zaczynałem mierzyć odległości dniami, miast
kilometrami) zostałem napadnięty, pobity i okradziony. Po długim i ciężkim dniu
i trzydziestu kilometrach marszu dotarłem do Wylatowa. Jest to miejscowość,
która swego czasu zasłynęła obecnością kosmitów, którzy robili tajemnicze kręgi
w zbożu. I na jakichś kosmicznych buców trafiłem. W przewodniku
Europejski Szlak Św. Jakuba w Powiecie
Mogileńskim plaża przy Jeziorze Szydłowskim, na której się zatrzymałem,
polecana jest jako miejsce, w którym warto zatrzymać się na odpoczynek. Tak też
zrobiłem. Przyszedłem nad jezioro, usiadłem przy stoliku, wybadałem teren. Jest
miejsce na namiot, z którego nie będę widoczny dla kierowców przejeżdżających samochodów.
Przy plaży stoi gminny plac zabaw. Postanowiłem rozbić się pomiędzy przyrządami
do zabawy dla dzieci. Teren ogrodzony, bezpieczny.
Wyglądało to tak. Wykąpałem się w chłodnej
wodzie i zacząłem przyrządzać jedzenie. Zupka chińska, kanapki. W między czasie
na plac przyszły na szluga cztery dziewczyny. Nie było ich po dziesięciu
minutach. Potem dwóch chłopaków z Mogilna przyjechało autem. Również, aby sobie
zakurzyć w pięknych okolicznościach przyrody. Chwilę pogadaliśmy. Rozmowa taka
sama, jak dwadzieścia innych każdego dnia. Dokąd idziesz? Po co? Sam? Daleko,
ale dobry pomysł. „Ale sobie wybrałeś misję. Słuchasz hip hopu?” Pojechali
dalej. Ja skończyłem kanapki i zacząłem rozkładać namiot. Było po 20, zbliżała
się 21. W namiocie nie mogłem zasnąć. Jak pisałem wcześniej namiot nie był
rewelacyjny i zdarzało mu się przeciekać. Spakowałem wszystkie rzeczy
elektroniczne i cenne do nieprzemakalnego worka żeglarskiego, aby były
bezpieczne. W końcu zasnąłem. Obudziły mnie szmery za namiotem. Buty schowałem
przed snem w wieżyczce przy zjeżdżalni, aby ich zapach nie unosił się w
namiocie, i aby nie zamokły. Pomyślałem, że może ktoś mi chce zrobić żart,
schować buty. Rozpiąłem śpiwór, aby wyjrzeć przed namiot. I wtedy huk. Ktoś
uderzył w namiot z boku, od przodu wdarł się napastnik, przeciął tropik nożem i
rzucił się na mnie. Nie miałem dużych szans na jakąkolwiek reakcję. Zostałem
kilkukrotnie uderzony, a potem przyduszony. Wydaje mi się, że napastników było
dwóch. Jeden mnie trzymał, bił i groził. Drugi szukał sprzętu. Mówili, że chcą
pieniędzy, że na pewno mam dużo przy sobie. Nie miałem, więc to się im nie
spodobało. W końcu zabrali po prostu worek z elektroniką i cennymi rzeczami.
Cennymi jednak głównie dla mnie: paszportem pielgrzyma, pamiątkowym różańcem
(prezent), notatnikiem (prezent), zegarkiem (prezent), zdjęciami (największa strata). Straciłem też
aparat, czytnik książek, powerbanka, portfel (prezent) z dokumentami i kasą.
Uwaga – całe 60 złotych! Cieszę się jednak, że nic mi się nie stało. Napastnicy
grozili, że mnie potną nożem bądź „zajebią i utopią w jeziorze”. Widać taki
lokalny folklor. Usłyszałem, że mam przez kwadrans nie wychodzić z namiotu i
złodzieje uciekli. Po trzech minutach wyrzuciłem z namiotu spakowany plecak,
wyszedłem, włożyłem buty i pobiegłem do Wylatowa. Tam w pierwszym domu
udzielono mi pomocy i schronienia. Zablokowałem karty do bankomatu. A właśnie!
Bandyci wymusili na mnie kod PIN, który podałem licząc, że będą korzystali z
karty i pomoże to w ich pojmaniu. Niestety nie byli aż tak głupi. Potem
przyjechała policja i spędziłem kilka godzin na przesłuchaniach, obdukcji
lekarskiej i innych sprawach związanych ze śledztwem. Gościnne Mogilno
opuściłem dopiero następnego dnia o 15. W między czasie spałem na parafii przy
ulicy Kasprowicza. Dziękuję proboszczowi za nocleg, śniadanie i „drobne” na
drogę. Dodało mi to wiary w ludzi.
 |
Uśmiech na twarzy i walczę dalej |
Teraz jestem w Warszawie. Znajomi
kibice Legii, przyjaciele, ale także osoby mi nieznane zorganizowały zbiórkę
pieniędzy, abym mógł odkupić stracony sprzęt i kontynuować podróż. Decyzję, że
chcę iść dalej podjąłem jeszcze nieświadomy tego, jaki zasięg będzie miała
akcja. Moim marzeniem było przejście Camino, ale także zorganizowanie wystawy
fotografii z Drogi. Chciałem też zaangażować się w popularyzację turystyki
pieszej oraz szlaku św. Jakuba poprzez organizacje spotkań i pokazów slajdów. Teraz,
dzięki pomocy, będę mógł wyruszyć ponownie. Oczywiście wiem, że Camino to nie
jest tylko sprzęt i zdjęcia, ale taki był mój pomysł i taka była moja decyzja.
Jestem bardzo wdzięczny, że otrzymałem tak wielką pomoc. Serdecznie Wam
wszystkim dziękuję. Gdy tylko przyjdą do mnie przesyłki z namiotem i
elektroniką, to będę gotowy wrócić. A dokładniej pojechać do Zgorzelca.
Postanowiłem, że ponownie stanę na szlaku na granicy polsko-niemieckiej. Wynika
to głównie z tego, że straciłem dwa tygodnie, a nie mam aż takiej
rezerwy czasowej. Poza tym po Polsce przeszedłem niecałe 300 kilometrów i mam
wrażenie, że na razie wystarczy. Jeszcze raz OGROMNE podziękowania dla wszystkich,
którzy zdecydowali się pomóc mi w walce o marzenia.