Pobudka o dziewiątej
rano bolała, ale nie chcieliśmy znów tracić czasu. Śniadanie zjedliśmy na dachu
naszego hostelu i z naładowanymi akumulatorami wyruszyliśmy, aby zobaczyć Czerwony
Fort oraz Dżami Masdżid (Jama Masjid). Dzień wcześniej namierzyliśmy stację
metra (Ashkram Marg), więc tam skierowaliśmy nasze kroki. W Delhi metro działa
bardzo sprawnie i śmiało mogę je każdemu polecić. W kasie zgłasza się trasę,
którą chce się przejechać i pracownik metra wydaje żeton za określoną kwotę. Żeton
wrzucamy wysiadając i jeśli tylko podjechaliśmy na właściwą stację, to bramka
się otwiera. Osoby, które będą podróżowały więcej mogą zaś zakupić kartę
miejską (SmartCard), na którą wpłaca się rupie i później są one pobierane przy
poszczególnych bramkach. Jedyny minus to długie kolejki po żetony, szczególnie
na stacjach przesiadkowych.
Niestety
Czerwony Fort był zamknięty. Zbliżał się Dzień Republiki i ponoć żołnierze,
którzy pilnowali fortu zostali oddelegowani do zabezpieczenia obchodów. Robimy
kilka zdjęć przez kraty i obiecujemy sobie, że w kwietniu postaramy się
nadrobić zaległości. Do Dżami Masdżid według naszego przewodnika nie jest
daleko, więc spacerem ruszamy pomiędzy straganami, leżącymi na ulicach ludźmi
oraz półmartwymi psami. Wstęp do meczetu jest bezpłatny, ale za możliwość
robienia zdjęć każą sobie słono płacić (300 INR). Decydujemy się skorzystać z
tej opcji, bo nie zwiedzaliśmy fortu. Nie mamy wiele czasu,
zbliża się południe, a wtedy turyści są wypraszani, bo rozpoczynają się
modlitwy. Spacerujemy po rozległym terenie świątyni, wchodzimy też na jedną z
wież (kolejne 100 INR od osoby). Widok jest wart swojej ceny. Staramy się
zorientować, gdzie znajduje się nasz hostel, widzimy Czerwony Fort oraz podziwiamy
całą okolicę. Pospiesza nas bileter, który wszedł za nami na górę. Niemal siłą
wyrywa nasz aparat, aby zrobić nam pamiątkowe zdjęcia. Gdy już, jako ostatni
tego dnia turyści, schodzimy na dół, nasz tymczasowy przewodnik i fotograf
wyciąga ręce po napiwek. Dajemy mu drobne i zaczyna złorzeczyć. Opuszczamy Dżami
Masdżid, poganiani przez ochroniarza, tuż przed dwunastą.


 |
Widok na Czerwony Fort z wieży Dżami Masdżid |
Kolejny tego
dnia spacer pozwala nam znaleźć się na Spice Markecie. Zapach przypraw kręci w
nosie i oboje kichamy. Jest kolorowo, sprzedawcy uśmiechem zachęcają do
zakupów. Raczej nie potrzebujemy papryki chili sprzedawanej na kilogramy ani
sporej torby kardamonu. Cieszymy oczy kolorami, mocno pobudzony jest też zmysł
węchu. Turystów jest zdecydowanie mniej niż na Paharganj. Kluczymy wąskimi
ulicami i niejednokrotnie gubimy się w labiryntach straganów. Zaczyna nam
doskwierać głód zaś zapał neofitów gaśnie. Czujemy się spoceni i brudni. Każdy
się o nas ociera, dotyka nas, łapie za rękę. Marzymy o zimnym pokoju w naszym
hostelu, w którym minionej nocy tak bardzo zmarzliśmy. Udało się spędzić na
ulicach Delhi kilka godzin, ale wyczerpało nas to do cna. Z drobnymi problemami
odnajdujemy stację metra. Był 24 stycznia a temperatura sięgała 25 stopni,
takiego ciepła nie czuliśmy od kilku miesięcy.
Po kolejnej
chłodnej nocy w naszej celi znów wybieramy śniadanie na dachu. Tym razem w
polecanej przez Lonley Planet restauracji u Sama. Bierzemy thali na spółkę.
Pierwszy raz zamawiamy to danie, charakterystyczne raczej dla południowych
Indii. Jest to porcja ryżu podawana z sos z soczewicy (dal), porcją warzyw w
sosie oraz plackami roti. Tutaj kucharz dołożył także sałatkę ze świeżych warzyw oraz
jogurt. Przez następne miesiące zjedliśmy kilkadziesiąt różnych wariacji na
temat tej potrawy.
Dzień wcześniej
napisaliśmy do kolegi z Delhi – Marcina maila i zaproponowaliśmy wspólne
zwiedzanie. Gdy już wsiadaliśmy do metra, aby pojechać do rządowej dzielnicy i
zobaczyć przygotowania do obchodów Dnia Republiki, odezwał się nasz znajomy.
Spotkanie wyznaczył nieopodal Kutb Minar. Mieliśmy półtorej godziny, więc
pojechaliśmy choć na chwilę pod parlament. Ogromne, ogrodzone
przestrzenie robiły wrażenie głównie dlatego, że nie było tam delhijczyków.
Ruch w okolicy został wstrzymany, po szerokich arteriach przechadzali się tylko
nieliczni turyści. Po chwili odpoczynku od gwaru znów wsiadaliśmy do
metra. W odróżnieniu od Warszawy, w Delhi metro jeździ także ponad
powierzchnią. Mijamy jakieś pola, niezabudowane tereny, by następnie znów
powrócić do cywilizacji. Marcin już na nas czeka. W końcu nie zwiedzamy
głównego celu naszej długiej podróży komunikacją miejską– trzynastowiecznego minaretu
z czerwonego piaskowca. Wstęp był płatny. Próbowaliśmy
polskim zwyczajem kupić bilety dla lokalsów i dzięki umiejętnościom językowym
Marcina wejść do środka. Niestety się nie udało. Ceny biletów do atrakcji
turystycznych w Indiach są zróżnicowane. W miejscach, gdzie Indus płacił 10
rupii, my musieliśmy zapłacić 250 bądź 300. Marcin posiadał tymczasowy
meldunek, więc mógł korzystać ze zniżek. Wspólnie zdecydowaliśmy, że lepiej
nam zrobi długi spacer i wymiana poglądów. Rozmowa bardzo
wiele nam dała.
Wysłuchaliśmy
kilku porad, którymi kierowaliśmy się podczas dalszej podróży:
1)
Warto żywić się „na ulicy” – Samosa, pakora, chow mein i
wiele innych przekąsek wyrabianych jest na ulicy. Jest smacznie i tanio. Żywią
się tak mieszkańcy Indii, a jedzenie jest wyrabiane na miejscu, i dzięki temu jest
ono świeże. Nam nie zdarzyło się zawieść na takim posiłku.
 |
Tutaj nie skusiliśmy się na pyszne mięsko |
2)
Trzeba uważać na lemoniadę podawaną na ulicy – tutaj mocno
zależy, w jaki sposób jest podawana. Gdy zamawiamy z cukrem, to do soku z limonki
dodawana jest ugotowana wcześniej woda z cukrem. Woda niewiadomego pochodzenia.
Można jednak dostać lemoniadę, gdzie sok zalewany jest wodą mineralną ze
szklanej, otwieranej butelki – wtedy świetnie orzeźwia. Niestety czasem ciężko
ustalić, w jaki sposób lemoniada będzie przyrządzona.
3)
Ceny produktów są nadrukowane na etykietach –
maksymalna cena sprzedaży podana jest na butelkowanej wodzie, coca coli,
ciastkach, chipsach. W tej cenie sprzedający ma obowiązek nam je sprzedać. Gdy
chce więcej, warto protestować. Tylko raz ktoś odmówił nam sprzedaży w cenie
ustalonej przez państwo. Stragan obok kupiliśmy wodę już w normalnej cenie.
4)
Targować się trzeba wszędzie i o wszystko – turyście
zawsze podawana jest wyższa cena. Zawsze też można uzyskać sporo niższą. Wymaga
to wprawy i ambicji, ale da się znacznie obniżyć koszta wyjazdu, gdy na każde
zawołanie 100 rupii odpowie się 20.
Dla nas, osób,
które spędzały swoje pierwsze dni w Indiach takie proste porady znaczyły wiele.
Byliśmy nieufni wobec otoczenia, ale też wiedzieliśmy, że wiele dłużej nie możemy
żywić się w restauracjach dla turystów. Nasz budżet miał swoje, dość wyraźne
ograniczenia, i posiłki na straganach znakomicie się wpisywały w nasze
potrzeby.
Na koniec mała
porada dla osób, które chciałyby w Delhi odpocząć od zgiełku. Nam udało się to
w ogrodach Lodi oraz w parku przy Jantar Mantar. Wstęp do tego drugiego był
płatny, ale właśnie to spowodowało, że nie było tam żebraków. A do tego można
podziwiać obserwatorium astronomiczne zbudowane w 1724 roku.
 |
Jantar Mantar |
Pięć dni w stolicy Indii to bardzo dużo. Dla nas ten czas był takim przyspieszonym kursem radzenia sobie w tym kraju. Od frustracji po euforię. Do Jaisalmeru wyjeżdżaliśmy szczęśliwi, że odpoczniemy od gwaru miejskiego. Do Delhi
wróciliśmy jeszcze ostatniego dnia naszej podróży po Indiach. Można powiedzieć,
że był to
powrót udany.