Wstajemy rano, namiot jest suchy,
źródło blisko, więc szybko jemy śniadanie, pakujemy się i ruszamy na Połoniny
Hryniawskie. Przed nami strome podejście, ale przewyższenia mamy około dwustu
metrów, więc nie ma się czego obawiać. Niestety drogą często jeżdżą UAZ-y, więc
jest mocno nierówna, błotnista i nie ułatwia to marszu. Po czterdziestu
minutach jesteśmy na górze. Ścieżek było kilka, więc nie mamy pewności czy udało nam się ominąć Połoninę Szeroką. Taki mieliśmy plan. Uznajemy, że się udało,
więc kierujemy się grzbietem w kierunku Baby Ludowej najwyższego szczytu
Połonin Hryniawskich. Pierwotny cel zakładał, że wejdziemy na ten szczyt i
zejdziemy do Probijniwki. Jednak zarówno spotykani leśnicy jak i ekipa z
monastyru mówili nam, że to bez sensu i lepiej zejść wcześniej ścieżką do tej
wioski, z której odjeżdżają marszrutki. Decyzję mieliśmy podjąć na bieżąco.
Na górze byliśmy około dziewiątej
trzydzieści. Przejście połoninami do monastyru miało nam zająć raptem
trzy-cztery godziny, więc raczej nie zakładaliśmy noclegu przy monastyrze.
Sądziliśmy, że uda się pójść dalej i zanocować na połoninie, ale blisko zejścia
do wsi tak, aby rano spokojnie i bez żadnych nerwów zejść na marszrutkę o
trzynastej. Pamiętaliśmy jak długie i mozolne było zejście z Tomnatyku do
Szepitu w zeszłym roku, więc chcieliśmy to rozegrać z głową.
Niestety głowę zgubiliśmy już na
samym początku. Okazało się, że byliśmy jednak na Połoninie Szerokiej i co
gorsza poszliśmy w złym kierunku. A raczej – kierunek był może i dobry, ale
ścieżka grzbietem znajdowała się z drugiej strony. Zobaczyliśmy ścieżkę w dół,
która szła szerokimi zakrętami. Uznaliśmy, że skoro kierunek dobry, to idziemy –
na przełaj. Zeszliśmy polem, skacząc po nieco podmokłym terenie. Nagle
ujrzeliśmy chatkę i ludzi. Kilku mężczyzn wykonywało remont domku na skraju
lasu i połoniny. Idąc do nich uznaliśmy, że mapa się pewnie nie przyda, bo
ludzie gór i tak chodzą bez niej. Budowniczy spytał jednak od razu o kartę i
okazało się, że sprawnie wytłumaczył nam trasę oraz wyprowadził nas z błędu.
Tuż po wyjściu z lasu (czyli po tym czterdziestominutowym podejściu) należało iść w
lewo miast pod górę. Udało nam się zdobyć Połoninę Szeroką oraz zejść z niej. Teraz
czekało nas kolejne strome podejście oraz powrót. Cały ten manewr zabrał nam
ponad dwie godziny oraz cała wodę. Panowie proponowali nam zupę, ale
spieszyliśmy się, więc powróciliśmy na szlak. Dodam, że byliśmy mocno
niezadowoleni.
Na górze byliśmy wypruci. Palące
słońce, kończąca się woda oraz wkurzenie, że pogubiliśmy trasę. Na górze
ścinamy grzbiet i znajdujemy ścieżkę, którą powinniśmy podążać od początku. No
teraz pójdzie łatwo – pomyślałem. I było dość łatwo. Najbardziej przeszkadzało
to, że było bardzo, bardzo gorąco a cienia nie było nigdzie. Dużym szokiem było
to, że nawet niskie iglaki nie dawały ani pół metra cienia. Szliśmy więc przed
siebie i co jakiś czas mijaliśmy tabliczki oznaczające następne połoniny.
Brak wody mocno przeszkadzał i
Filip nalegał, abyśmy zostawili plecaki i zeszli nieco w dół, aby poszukać
źródeł. Ja jestem długo sceptycznie nastawiony do tego pomysłu. Gdy po stromym zejściu z wyższej z
połonin dochodzimy do rozstaju dróg podejmujemy decyzję, że zrzucamy bagaż i
szukamy wody. W miejscu tym leży wiele butelek, więc sądzimy, że może gdzieś nieopodal
wypływa strumień. Były poszlaki, jednak nie doprowadziły nas do celu.
Przeszliśmy około piętnastu minut w dół, ale wody nie było widać. Trzeba było
wracać. Na górze rozmawiamy o stoicyzmie. Uważam, że nie możemy być źli, że
zeszliśmy po wodę, bo decyzję podejmowaliśmy na podstawie słusznych przesłanek
(mapa, butelki, drożyna w dół). Obecnie wiemy, że nie było tam źródełka, ale
roztrząsanie tamtej decyzji nie ma już sensu. Stwierdzam, że skoro mapa mówi,
że co najmniej dwa źródła powinniśmy minąć na szlaku, to lepiej iść przed
siebie bez wody niż trwonić czas i siły wody tej szukając.
Z przekonaniem, że decyzja była
słuszna, lecz rzeczywistość nas przechytrzyła idzie się łatwiej. Rozpoczynamy
rozmowę na temat filozofii oraz doktoratu Filipa. To zdecydowanie pomaga.
|
Monastyr św. Trójcy Dukońskiej |
Idziemy i nawet nie czujemy braku
wody. Po około godzinie na horyzoncie ukazuje się monastyr. Mamy do niego około
pół godziny drogi. Wiemy, że jest przy nim woda, więc przyspieszamy. Mijamy też
jedną dość dużą żmiję, ale ucieka przed nami w popłochu. Spokojnie dochodzimy
do Monastyru św. Trójcy. Tam spotykamy widzianych dwa dni temu mężczyzn.
Łapczywie pijemy pyszną, zimną wodę. Batiuszko oblewa mnie wiadrem, potem taką
kąpiel zalicza także Filip. Początkowo chcemy tylko nabrać wody i iść dalej
jednak jesteśmy zachęcani, aby pozostać tutaj. „Stąd do Probijniwki zejdziecie
w dwie i pół godziny, no trzy jak zdjęcia będziecie robili”. Jest 17, jesteśmy
spaleni i zmęczeni. Uznajemy, że odpoczynek i kąpiel to dobry pomysł. Dodatkowo
jest nam zaproponowany nocleg w chacie przy źródle, dziesięć minut pieszo od
monastyru. W zamian, rano, gdy będziemy oddawać klucze mamy przynieść kilka
baniaków wody.
|
Chatka przy monastyrze |
Do chaty odprowadza nad Kola, z
którym ucinamy sobie ponad godzinną rozmowę na temat wiary, życia na Ukrainie i
Huculszczyźnie, jego pielgrzymki do Moskwy oraz naszych podróży. Recytujemy też
Ojcze Nasz po polsku, bo chciał zobaczyć czy brzmi tak samo. Gdy już zostajemy
w chacie sami bierzemy kąpiel przy źródle i w ostatniej chwili chowamy się
przed padającym deszczem. Ciemne niebo oraz uderzające w dach chatki krople
upewniają nas, że decyzja o noclegu w chacie była słuszna. Znów nie zamoknie
namiot, mamy łóżka, stół oraz nocleg na połoninie. Czegóż chcieć więcej. Robimy
kolację, szykujemy rzeczy na rano oraz ustawiamy budzik. Chcemy pokonać
wczesnym rankiem fragmenty połoniny, aby nie narażać się na promienie słońca.
|
"Droga daleka, lecz cel mnie czeka..." |
Rano wszystko przebiega sprawnie.
Jeszcze wczoraj po baniaki z wodą przyszedł ktoś z monastyru, więc oprócz
kluczy Filip zanosi tam tylko pięć litrów wody oraz śmieci. Wraca ze złą wiadomością –
rosyjskie czołgi wkroczyły na teren Ukrainy.
Kola jest wyraźnie przestraszony, że jego synów wezmą do armii. Zasięgu brak,
więc wiele więcej się nie dowiemy. Gdy wchodzimy wyżej wysyłam sms-y do
znajomych z pytaniem, czy jest wojna.
|
podążające za nami deszczowe chmury |
W Polsce jest przed siódmą rano, więc na
odzew trzeba poczekać. Idziemy przed siebie i dochodzimy do kapliczki, gdzie
mieliśmy skręcić. Skręcam więc i jest to zła decyzja. Idziemy sporo połoniną,
gonią nas groźne i czarne chmury. W końcu podejmujemy decyzję, że to już ta
ścieżka, którą zejdziemy. Nasza droga zdaniem leśnika oraz znajomych z
monastyru miała prowadzić potokiem. Tak też jest, idziemy, ślizgamy się oraz
brodzimy w błocie. Jest jednak w dół. Gdy po ponad godzinie pojawiają się
pierwsze chaty dowiadujemy się, że zeszliśmy do Hramotnego. Jedną wieś za
wcześnie. Drogą docieramy do miejsca, gdzie zabierze nas jadąca z Probijniwki
marszrutka. Mamy ponad godzinę, więc jemy suszone owoce i czekamy na transport.
|
kapliczka |
|
Podczas zejścia się zakopałem, nogę udało się wyjąć |
Po dwóch godzinach wysiadamy w
Kriworiwni pod znajomą sadybą. Tam czeka na nas kum, więc dalsza relacja mogłaby być mglista. Dojeżdża też do nas Paweł, który w tym czasie, gdy my szliśmy Czeremoszem szedł pasmo Czarnohory. Spędzamy razem wieczór oraz następny dzień. Filip nieco wcześniej rozpoczyna powrót do Warszawy, ja z Pawłem przez Worochtę wyruszamy na Lwów i potem do Krakowa. Tak kończy się wyprawa wzdłuż Czarnego
Czeremoszu Anno domini 2014.
|
Mapa przygotowana przez Filipa - nasza trasa to W3, ale nie wchodziliśmy na Babę Ludową (1581m) |
P.S.
Przejście graniczne ukraińsko-polskie w Szeghini. Wchodzę do budynku razem z kijem - Wilsonem.
"A ty co z tym kijem?" – pyta strażniczka
"To mój druh, jedzie ze mną do Polski" – kulturalnie odpowiadam
"Czy wyście powariowali? To już drugi dziś na granicy, który idzie z kijem i opowiada, że to jego druh..."
|
Oli i Wilson |