Gdy wyszedłem z chaty aby
pozmywać oraz sprawdzić czy niedźwiedź Albin nas odwiedził to przemoczyłem
doszczętnie buty. Ot zejście do Czeremoszu, może 4 minuty w wysokiej trawie.
Szybko podejmuję decyzję, że dziś też idę w sandałach, które to lepiej
sprawdzają się w wodzie. W ogóle kwestia obuwia była dość istotna podczas tej
wyprawy. Wykoncypowaliśmy, że bierzemy jedną parę lekkich, szybkoschnących
butów bez membrany oraz parę sandałów. Filip dodatkowo spakował klapki, które z
powodzeniem służyły nam obu. Przez rzekę przeprawialiśmy się zarówno w
sandałach jak i w butach oraz boso. Zdecydowanie najwygodniej było w butach,
jednak tę formę zastosowaliśmy dopiero trzeciego dnia, gdy i tak przemoczyliśmy
je na podmokłych fragmentach drogi. Pozwalało to zachować ciągłość wędrówki.
Buty były najwygodniejsze na płaskim, najlepsze do skakania po skałach oraz
stabilne w wodzie. Sandał to zawsze wpadające kamyczki oraz mniejsza pewność na
skale. Przejścia boso były pojedyncze i wynikały z chęci sprawdzenia tego trybu
oraz niechęci do pomoczenia suchego wyjątkowo sandała. Tyle w kwestii
technicznej.
Idziemy sporo po płaskim, często
musimy też skakać po skałach. Droga prowadzi ciągle lewym brzegiem rzeki.
Mijamy konstrukcje, które wydają nam się ruinami mostów. Zawsze jednak udaje
się przejść suchą nogą po naszej stronie. Wytyczona jest bowiem ścieżka, ścieżka
leśników. Czasem jest stromo i rzeka znajduje się parę metrów pod nami, ale
raczej nie ma niebezpieczeństwa upadku. Pomagają nam drzewa, czasem trzeba się
przytrzymać gałęzi, nieco zeskoczyć w dół albo się wspiąć, ale generalnie
brniemy przed siebie. Po jakimś czasie docieramy do kolejnych domów. Jesteśmy zdziwieni,
bowiem na mapie niczego takiego nie ma. Wprowadza nas to w niemałą
konsternację. Gdzie jesteśmy? Wchodzimy do jednej z chat i widzimy, że w miarę
regularnie ktoś w niej nocuje. Jest czysto, jest narąbane drewno, sprawny piec
oraz ubrania na zmianę.
|
Ktoś tu często nocuje |
|
Wreszcie udało się nabrać nieco wody |
Nieopodal siebie znajduje się kilka innych chat z czego
tylko ta jedna jest użytkowana. Tutaj mamy postój, jemy batona i staramy się
ustalić na mapie, gdzie jesteśmy. Czy przeszliśmy aż tyle i gdzieś obok jest
klauza Łostuń? Czy to w ogóle możliwe? Jest około 11, więc tempo mielibyśmy
zawrotne. Z drugiej strony bardzo mało szliśmy potokiem, niby mijaliśmy jakieś
mosty. Po wczoraj nie jesteśmy niczego pewni. Ruszamy dalej. Klauzy raczej
przegapić się nie da. Gdy tylko wchodzimy między krzaki naszym oczom ukazuje
się Czarny Czeremosz. Tym razem już musimy go przekroczyć. Naszym brzegiem
dalej nie da się iść. Skały, wysokie skały. I zaczyna się znów taniec z
Czeremoszem. Przekraczamy go kilkukrotnie, sporo idziemy rzeką. Znów gubimy
zejścia i szukamy płytkich miejsc, gdzie można się łatwo przeprawić. Momentami
nurt jest rwący a rzeka bardzo wąska. Po chwili rozciąga się na wiele metrów i
opływa sporą wyspę. Tempo marszu oczywiście spada drastycznie. Mijają trzy
godziny i dochodzimy do wyraźnego zakrętu rzeki. Wpada tutaj do niej spory
potok. Czy jesteśmy przy Łostuniu. A może przy Czemirnym? Już u celu podróży? Dopiero
14.
|
W chacie przy potoku Albin |
Postanawiamy podejść do sprawy
naukowo. Mapa i kompas. Sprawdzamy kąt, pod którym potok wpada do Czeremoszu.
Niestety zarówno w przypadku Łostunia jak i Czemirnego jest on dość podobny. Do
tego przecież powódź mogła zabrać kawałek drogi, brzegu i całe przymiarki
okazać się mogą jałowe. Przechodzimy przez rzekę do zabudowań. Na murach chatki
w Dobryniu wielu turystów wyryło swoje imiona, maszruty oraz daty.
Spodziewaliśmy się napisów „Klauza Łostuń 2009” albo „Czemirny 2012”. Ściany
były jednak kompletnie gołe. Wszystkie budynki zaś w ruinie. Naszą uwagę
zwróciły jedne szczelnie zamknięte drzwi.
W miejscu kłódki były one zamknięte długim drutem, którego bez kombinerek
nie da się otworzyć. Udaje się przecisnąć rękę z aparatem. W środku jest czysto
oraz leżą zapasy jedzenia. Czyli kolejne miejsce noclegu.
|
Na trasie, tzw. fragment techniczny |
|
na szlaku |
|
Nie zabrakło ulubionej rozrywki dnia poprzedniego |
Ogólnie cały kompleks budynków
jest bardzo duży. Ja obstawiam, że to dawna strażnica graniczna (czyli Czemirny),
Filip sądzi, że to schronisko. Jest węzeł sanitarny, jest jakaś kotłownia,
droga jest utwardzona. Penetracja okolicy zajmuje nam ponad trzydzieści minut.
Nie daje jednak nic. Co gorsza zaczyna się chmurzyć oraz grzmieć. Burza w
górach, to nigdy nie jest coś przyjemnego, więc jesteśmy w kropce. Tutaj można
spać, na siłę można spać pod dachem. Znajdujemy nawet pomieszczenie, które
dałoby się szybko uprzątnąć. Zaczyna padać. Jeśli jesteśmy w Łostuniu, to jutro
szybko (3-4 godziny?) dojdziemy do Czemirnego. Jeśli w Czemirnym, to do klauzy
Bałtaguł będziemy mieli 2-3 godziny drogi. Oczywiście dokładnie nie wiemy, ile
te fragmenty drogi mogą nam zająć. Mamy spore problemy z oceną naszych
postępów. Niedokładna mapa ukraińska, mocno wiekowa mapa polska oraz powódź,
która nawiedziła te tereny nie ułatwiają orientacji.
|
Schludnie, ładnie |
|
Przy Popadańcu |
Pada już dość mocno. Chmury
bardzo szybko wędrują po niebie. Nie do końca da się ocenić, co z tego
wszystkiego będzie. Decydujemy się iść dalej. Dokładnie zabezpieczamy plecaki,
zakładamy pokrowce, chowamy aparat. Kolejny raz przeprawiamy się przez rzekę i
nie wierzymy naszym oczom. Tabliczka z informacją – Popadaniec. Jesteśmy w
połowie drogi do Czemirnego. Pół dystansu, który mieliśmy przejść tego dnia
zajął nam odcinek od Dobrynia do Popadańca. Plujemy sobie w brodę, że wcześniej
nie przeszliśmy na drugą stronę, aby sprawdzić tabliczkę. Widzieliśmy ją z
naszego brzegu. Zazwyczaj takie tabliczki to jednak informacja, że leśnikiem w
okolicy jest pan Vasyl Vasylowicz. Nic więcej. Żadnych namiarów.
Na szczęście przestaje padać. Ruszamy więc szybkim krokiem po
drodze. Nagle naszym oczom ukazują się ludzie. Okazuje się, że to grupa sześciu
Ukraińców, którzy idą z Perkałabu po GPS-ie. Mówią, że do Czemirnego dziewięć
kilometrów i tylko pięć przekroczeń rzeki oraz, że na wieczór dojdziemy, bo
droga niezła. My odpowiadamy, że do Burkutu dwadzieścia pięć przekroczeń rzeki
i droga zła. Jeden z nich mówi, że wie, bo jakiś czas temu już tędy szedł.
Żegnamy się i ruszamy dalej.
To spotkanie nieco podnosi nasze
morale. Tylko pięć razy przez rzekę, droga łatwa i do tego dziś pokonana, więc
szlak przez krzaki i drzewa powinien być widoczny. W górach w czerwcu, gdy
często pada deszcz chwasty i krzaki odrastają bardzo szybko. Wystarczy, że
przez dzień-dwa nikt nie szedł daną drogą i już jest ona trudna do
odnalezienia.
|
zachowany most |
|
Oznaczenie szlaku - szlak żółty. Niebywałe |
Idziemy szybko. Po chwili
trafiamy na zachowany po powodzi most. No samochód już nim nie przejedzie, ale
człowiek suchą nogą rzekę przekroczy. Przyspieszamy. Nawzajem się popędzamy. Po jakimś czasie spotykamy kolejną (!) grupę Ukraińców. Tym razem
zeszli z połoniny z okolic monastyru. Są nieźle zorientowani z terenie.
Polecają nam nocleg w chatce za klauzą Bałtaguł oraz, gdy dowiadują się, że
zamierzamy wejść na połoninę, zapraszają do monastyru na kawę i herbatę.
Umawiamy się na dzień następny.
Po drodze przekraczamy Czeremosz,
ale większość trasy biegnie skałami albo autostradą. W końcu naszym oczom
ukazuje się Klauza Łostuń. Jesteśmy sporo nad poziomem Czeremoszu, więc
zostawiamy plecaki przy drodze i schodzimy dość stromym zejściem do poziomu
klauzy. Robi wrażenie. Na górze zjadamy czekoladę i wolnym krokiem dochodzimy
do oddalonych o niecały kilometr budynków. Prowadzi do nich murowany most. Jedyny,
który w całości zachował się po powodzi. Naszym oczom ukazuje się dawne
schronisko. Znajdujemy pomieszczenie, które jest czyste, przystosowane do mieszkania.
Są nawet prowizorycznie zrobione prycze. Postanawiamy, że nie idziemy dziś do
Czemirnego. Zostajemy tutaj. Jest godzina 18.30.
|
Klauza Łostuń |
Kąpiemy się w rzece, nabieramy
wody w źródle. Zwiedzamy budynki. W jednym z nich trafiamy na pokój, w którym
wyraźnie ktoś mieszka. Nieumyte talerze, ciepły piec. Znajdujemy też w jednej z
izb stare zdjęcia Hucułów. Niszczeją i wilgotnieją, więc decydujemy się zabrać je
ze sobą. Wracamy do „naszego” pokoju i tam przygotowujemy posiłek. Tam też
zastaje nas gospodarz tego przybytku, leśnik Vasyl Vasylowicz. Rozmawiamy z nim
około pół godziny. Przekazuje nam sporo istotnych informacji na temat marszrutek
z Probiniwki, odległości pomiędzy naszymi poszczególnymi celami oraz opowiada o
życiu leśnika w dolinie Czarnego Czeremoszu.
|
łóżka |
Filip czuje się źle, więc bierze
gripex oraz wypija kilka herbat. Po kolacji kładziemy się spać na łóżkach i
szybko zasypiamy.
Ciąg dalszy,
osiągamy Klauzę Bałtaguł.