Najbliższych kilka wpisów będzie
dotyczyło wyprawy na Huculszczyznę i zmierzenia się z Czarnym Czeremoszem.
Wyjazd z Filipem miał miejsce między siódmym a piętnastym czerwca tego roku.
Zapraszam do lektury.

Podróż do Kryworiwni, miejsca,
które od paru lat stanowi naszą bazę wypadową w góry, upłynęła nam
nadspodziewanie szybko. Wynikało to z marszruty, którą sobie wyznaczyliśmy.
Filip dojechał do Krakowa w piątkowy wieczór. Spotkaliśmy się w moim
mieszkaniu, podzieliliśmy jedzenie i po szybkiej kolacji trzeba było jechać na
dworzec. Tam trochę oczekiwania i o godzinie 1.40 wsiadamy w Polskiego Busa do
Rzeszowa. W trasie śpimy, budzimy się już na terenie stolicy województwa
podkarpackiego. Jest dobrze – 4.25 – Kwadrans przed czasem. Oznacza to, że mamy
szansę złapać najwcześniejszy pociąg do Przemyśla. Bilety kupiliśmy przez Internet,
są ważne sześć godzin. Plan zakładał, że fartem zdążymy na pociąg o 4.50,
następny odjeżdżał 6.15 i bilet obejmowałby także ten rejs. Biegniemy wzdłuż
galerii handlowej i pięknego pomnika – symbolu Rzeszowa. Czasu na dworcu mamy
sporo, więc spokojnie zajmujemy miejsce w pociągu i kładziemy się spać. Śpimy
niewiele i o 6.30 jesteśmy w Przemyślu, szybko wsiadamy do autobusu do Medyki.
I już granica. Idzie bardzo sprawnie, żadnych pytań, zbędnych rozmów. W
kantorze wymieniamy złotówki na hrywny (uznaliśmy, że wystarczy nam po 100zł na
głowę – 375 UAH). Po chwili jedziemy już marszrutką Szegini-Lwów. Wszystko
układa się dobrze, ale najważniejszy test przed nami. Wiemy, że pociąg do
Kołomyi odjeżdża o 10.45. Na Ukrainie byliśmy o ósmej miejscowego czasu. Możemy
zdążyć – na styk. Nie jesteśmy jedynymi w naszej marszrutce, którzy chcą złapać
ten pociąg. 10.30 zatrzymujemy się pod dworcem kolejowym. Przy kasie lekki
zawód, bo okazuje się, że jedyne bilety, które są dostępny, to bilety na klasę
kupe (cena 98UAH za jeden). Decydujemy się je kupić, nie po to gnaliśmy na
złamanie karku, aby teraz siedzieć kilka godzin we Lwowie. Przedział kupe to
wygoda, zamykane drzwi i ogólnie kultura. Chowamy bagaże i idziemy spać. Budzimy
się w Iwano-Frankiwsku i ostatnią godzinę podróży umila nam śniadanie. Tzw. late
breakfast – dochodzi 14. Podróż z dworca kolejowego na autobusowy w Kołomyi
wymaga przedostania się przez całe miasto. Marszrutka podjeżdża szybko i po
chwili mamy już kupione bilety do Kriworiwni. Co ciekawe jedziemy burkucką,
czyli marszrutką, która dociera do Szybenego, miejsca z którego chcemy
rozpocząć naszą podróż. (Jakby ktoś potrzebował marszrutka burkucka odjeżdża o
15 z Kołomyi, około 17.30 jest w Kriworiwni, o 18 wyrusza z Werchowyny do
Szybenego). Jest sobota więc w Kosowie był bazar – burkucka jest wyładowana
ludźmi. Podczas postoju kupujemy sobie kwas chlebowy i dajemy się obłożyć
bagażami. Marszrutka pęka w szwach, gdzieś w nogach jedzie wystraszony pies,
który płacze, gdy żółta strzała podskakuje na wybojach. Cała drogę trzymam
ciastka i 40 jajek jakiejś kobiety. Swojski klimat. Po drodze wsiadają też
turyści ukraińscy, którzy kierują się na Pop Iwana. Słodki jest ich „sprzęt” –
stare plecaki z wielkimi stelażami i kilka dwulitrowych butelek piwa. Inna
szkoła podróżowania.
 |
Brama przyjaznej sadyby |
Nasi znajomi przyjmują nas
ciepło. Wręczamy przywiezione prezenty. Dostajemy ten sam pokój, w którym zamieszkaliśmy w grudniu 2010 roku.
Wieczór spędzamy z kumem Vasyla – Vasylem, który jest fanem wszelkiego
rodzaju alkoholów. Raczy nas rozmową, anegdotami, zna kilka toastów,
wierszyków, dowcipów. W pewnym momencie intonuje także
toast ukraiński, który
wspólnie zaśpiewaliśmy. Trunkiem wieczoru jest wino z piwnicy naszych
gospodarzy. Jesteśmy dość rozbici po
nocy w podróży, więc wino oraz piwo nieźle ukołysało nas do snu.
W niedzielę jest święto, więc kum
zjawia się już o 7 rano, aby sfotografować się z nami w wyszywance. Nie
omieszka też wypić z nami butelkę wina. Jest 7.30.
 |
Pamiątkowe zdjęcie z kumem |
Wszyscy są odświętnie ubrani. My
pomagamy Vasylowi przenieść stoły i krzesła nad Czarny Czeremosz, gdzie chce on
otworzyć przydrożny sklepik z piwem oraz pamiątkami. Wpadamy też na pomysł
pierwszego przekroczenia rzeki, aby się z nią zapoznać i oswoić. Ostatnich kilka dni padało, więc rzeka jest groźna. Znajdujemy
kije i... jest ciężko. Głęboko (po uda), nurt mocny, rzeka szeroka. W końcu się
udaje. Wracamy jednak mostem i nie chcemy kusić losu po raz drugi. W pewnym
momencie obok mojej nogi przepłynęła martwa żmija. Przypominamy sobie słowa
człowieka z marszrutki, że „żmije najbardziej agresywne są w maju i czerwcu”.
Postanawiamy, że do Szybenego pojedziemy burkucką. Spokojnie pakujemy plecaki,
dzielimy jedzenie oraz zostawiamy zbędne rzeczy u naszych gospodarzy. Między 15 a 17 ciągle leje deszcz. Marzymy o tym, aby chociaż w drodze na przystanek nie przemoknąć. Na szczęście po 17 deszcz ustaje. Marszrutka przyjeżdża nieco wcześniej niż wczoraj, więc gonimy ją i ruszamy do
Szybenego…
 |
Z Tarasem i jego córeczką - Nastią |