Koszmarny poranek w Delhi

Zanim jednak miejski gwar nas przywitał, to spotkała nas bardzo przykra niespodzianka, gdy chcieliśmy zapłacić za taksówkę. Prepaid taxi to z założenia bardzo fajna instytucja. Znajduje się w Indiach na lotniskach i dworcach kolejowych w większych miastach. Deklaruje się ilość osób, sztuk bagażu oraz cel podróży, wyliczana jest kwota do zapłaty i unika się targowania i zmniejsza się ryzyko bycia oszukanym. Wszystko jest prowadzone przez państwo, wiec i stawka jest sporo korzystniejsza niż w prywatnych taksówkach. 

Nas podróż miała kosztować 350 rupii (21 złotych). Gdy spojrzeliśmy do portfela okazało się, że jest tam tylko 2600 rupii. Wcześniej za nic nie płaciliśmy zaś na kwicie z bankomatu widniała okrągła suma 3000 rupii. Tak oto padliśmy ofiarą pierwszego oszustwa, nie oszukał nas człowiek, oszukała nas maszyna. Przy bankomacie nie sprawdziliśmy liczby pięćsetrupiowych banknotów i mamy pierwszy problem. Budżet na wyjazd nie był jakiś wielki i każda  strata bolała. To, że bankomat wydał 100 rupii zamiast 500 bolało bardzo. Nie mogliśmy jednak nic zrobić, więc zapłaciliśmy, wzięliśmy kwitek i poszliśmy w stronę postoju taksówek, gdzie mieliśmy wypatrywać czarno-żółtej rządowej taksówki.

Zanim jednak znajdujemy taksówkę rządową podchodzi do nas dwóch panów. Jeden odbiera z mej ręki kwitek, drugi prowadzi nas do białego auta. Pakowanie bagaży, gwar, jakieś zbiegowisko. Po minucie wyjeżdżamy z jednym z nich z terenu lotniska. Mówimy, że miała być żółto-czarna taksówka, że chcemy na Paharganj (dzielnica turystyczna pełna hoteli). Niestety, naszemu kierowcy starczyło angielskiego na jedną minutę. „First time In India – Welcome”. „Poland – nice country”. Nic więcej. Milcząco akceptujemy zastaną sytuację. Kwitka, za który daliśmy 350 rupii już nie ma, więc zdajemy się na los i ruszamy przed siebie z naszym samozwańczym poliglotą.

Mijamy jakieś slumsy, widzimy ludzi na ulicach, brud i nędzę oraz wielką rozpierduchę. Wielka rozpierducha – te dwa słowa chyba najlepiej oddają moje pierwsze wrażenie. Pamiętam wiadukt, pod którym jechaliśmy, ludzi odzianych w jakieś worki i brud, wszędzie kurz, syf i kawałki kartonów. Do tego ruch uliczny, który każdego mieszkańca Europy, nawet Ukraińca musi zszokować. Jedynym narzędziem sygnalizacji, sygnalizacji każdego manewru drogowego jest klakson. Zmieniasz pas – trąbisz, wyprzedzasz – trąbisz, hamujesz – trąbisz. Kakofonia dźwięków, muzyka ulicy. Każdy podkreśla sam fakt tego, że jedzie – oczywiście klaksonem.

Staram się rozglądać, przypominam sobie nazwy dzielnic, które kojarzę z przewodnika. Szukam na ulicznych drogowskazach jakiegoś ratunku, cokolwiek, co da nadzieję, że jedziemy w dobrym kierunku. Niby ustaliliśmy z kierowcą, że Paharganj, ale pewności nie ma. Poland nice country. Zresztą, gdy ktoś jest „first time In India”, to można z nim zrobić wszystko. Jesteśmy tego najlepszym przykładem. Przykładem książkowym. W głowie kołaczą się nazwy „Main Bazaar”, „Connaught Place” i „Paharganj” – im dłużej nie widziałem ich na znakach, tym mocniej zmęczenie oraz stres podpowiadały mi, że właśnie oszust wywozi nas do jakiejś szemranej dzielnicy, aby tam w najlepszym wypadku pobrać od nas dodatkową opłatę. Po 15 minutach po cichu liczyłem, że tylko tak skończy się ta przygoda.

Po 20 minutach dojeżdżamy jednak do Connaught Place (CP). Pamiętałem, że stąd jest około 10 minut pieszo do dzielnicy hosteli. Wcześniej zdołaliśmy przejechać przez dzielnicę ambasad – „Diplomatic Enclave”. Jak później sprawdziłem na mapie najkrótsza droga z lotniska na CP wcale nie wiedzie tamtędy. Kierowca prowadzi jednak pewnie, „nice country” i w końcu zatrzymuje się przed policyjną blokadą. W New Delhi stoi pełno barierek policyjnych, które są gotowe, aby zablokować dowolną ulicę, przejście, rondo, zejście do metra. Właśnie przed taką blokadą oraz trzema radiowozami policji zatrzymał się nasz szofer. Próbował rozmawiać z władzami, ale ci wyraźnie pokazywali, że droga jest nieprzejezdna. „Nice country” wykręcił, spróbował z innej strony, ale tam sytuacja się powtórzyła. Nagle też olśniło go w kwestii języka angielskiego, bo przekazał nam, że na Paharganj nie wjedziemy ani też nie wejdziemy, ponieważ zbliża się Dzień Republiki i policja obawia się ataków pakistańskich terrorystów zaś w hostelach skoszarowani są żołnierze. Teren obstawiony, nie da się tam wejść. Skoro zaś nie mamy żadnej rezerwacji, to już tym bardziej. Policjant ponoć poradził kierowcy, żeby zawiózł nas do pobliskiego rządowego biura pomocy turystom, gdzie znajdą dla nas hotel w bezpiecznej dzielnicy. Byliśmy zmęczeni. Od wyjazdu z lotniska minęła pół godziny. Zbliża się 4 rano czasu polskiego.  

Paharganj, tu chcieliśmy dotrzeć. Widać szyld
hotelu Hare Rama
Szczęśliwie biuro znajduje się nieopodal. Niewiele z tego wszystkiego rozumiemy. Wiemy, że  26.01 faktycznie wypada Dzień Republiki i wtedy odbywa się w Delhi wielka parada. Data się zgadza, potencjalne ataki wydają się prawdopodobne. W biurze podróży wita się z nami miły, pięćdziesięcioletni, wąsaty jegomość. Prowadzi nas do gabinetu, gdzie powtarza wersję kierowcy. Zagrożenie atakami terrorystycznymi jest duże, cała strefa jest obstawiona przez policję. Obecnie dopuszczalny jest tylko ruch „z zony”. Jeśli nie mamy rezerwacji, nie mamy szans tam się dostać. Proponuje też nam, byśmy zadzwonili z jego biura do hotelu, jeśli znamy numer. Podaję numer z przewodnika. „Hello, Hare Krishna Hostel, I have tourists here”. Podaje mi słuchawkę, pytam o wolne pokoje. “Hotel is closed, there is no place. It is terrorist danger”. Słyszę odpowiedź, zaś pozostałe pytania są kwitowane powtarzaniem tych kwestii w koło. Moją uwagę zwraca jednak fakt, że podawałem numer do hotelu „Hare Rama”. Kierownik biura widząc nasze zakłopotanie zaczyna nas czarować. Mówi, że fatalne wydarzenia ostatnich dni wstrząsnęły całym Delhi, ale zna miejsca bezpieczne, gdzie może uda mu się znaleźć dla nas pokój. Cena jest wyjątkowa i korzystna, w końcu to być może cena życia. 2300 rupii za noc. Jego wielofunkcyjny kalkulator wylicza, że to jedyne 1150 rupii od osoby. Ten trudny czas, jego zdaniem, powinniśmy spędzić właśnie tam. Promocja kurwa. Odpowiadam, że znajomi mówili nam, że za 500 rupii za pokój spokojnie coś znajdziemy.

Wychodzimy z biura. Wzrasta irytacja, lecz przede wszystkim wzrasta zmęczenie. Staram się na mapie z przewodnika określić nasze położenie. Nie jest ona jednak zbyt dokładna. Chcemy wrócić do barierek policyjnych, ale nie pamiętamy drogi. Co chwila ktoś nas zaczepia. Proponuje pomoc, podwózkę, noclegi. Pytamy o Paharganj, lecz ponoć jest „daleko”, „gdzieś tam”, „nie tutaj”, „nie da się pieszo”, „terroryści”. Wracamy na CP skacząc przez ciała śpiących na ulicach ludzi, nagich dzieci oraz półżywych psów. Mijają nas ludzkie zjawy, żebracy i ubodzy. Jest 9.30. Nie śpimy już prawie 22 godziny. Lekkie przecież plecaki zaczynają ciążyć. Ktoś nagania nas do innego biura podróży, gdzie mamy otrzymać „free map”. Mapa to jakaś kserokopia, na której ciężko cokolwiek zlokalizować. Pracownik tego biura twierdzi, że Paharganj nie jest bezpieczne, ale możemy zaryzykować. Pokazuje kierunek, w którym powinniśmy się kierować.

Mamy wrażenie, że kręcimy się wkoło. Jesteśmy głodni. Jedyne, o czym marzymy to prysznic, miejsce do odpoczynku i coś do jedzenia. Zaczepiają nas ciągle jacyś ludzie. Ktoś mówi, że zna miejsce, gdzie na pewno nam pomogą. Znów dajemy się wodzić za nos. Przecież ten człowiek jest porządnie ubrany, ładnie mówi po angielsku. Trafiamy do kolejnego oficjalnego i rządowego biura pomocy turystom. Tam stawiam sprawę jasno, 500 rupii za pokój i albo wskazuje drogę albo wychodzimy. Mówi, że tutaj to mają luksusowe hotele, ale powinniśmy kierować się w prawo, potem w lewo, następnie znów w prawo. Po chwili stoimy znów przed drzwiami biura, do którego zawiózł nas taksówkarz. Jeśli ktoś będzie kiedyś chciał jakoś opisać, co znaczy „chodzić od Annasza do Kajfasza”, niech czuje się swobodnie i kopiuje opis naszego pierwszego dnia w Delhi.

Stoimy i myślimy. A właściwie pewnie zaczęliśmy się kłócić. Minęła kolejna godzina a my wróciliśmy w to samo miejsce. Robi się ciepło. Zaczepia nas kolejny Hindus, który mówi, że może nam pomóc. Zabierze nas do oficjalnego biura transportu publicznego, gdzie może nie znajdą nam noclegu, ale pomogą załatwić bilety, abyśmy mogli wyjechać z Delhi. Unikniemy tym samym ataków terrorystycznych. Kolejne ciasne pomieszczenie, kolejny urzędnik, który liczy, że na nas zarobi. Jesteśmy częstowani ćajem. Herbatą z mlekiem i ogromną ilością cukru. Prawie wymiotuję, ale wmuszam w siebie maleńką filiżankę. Pracownik biura transportu potwierdza, że Paharganj to bardzo niebezpieczne miejsce. Kupiony zaś przez nas bilet do Jaisalmer na 27.01 da się łatwo anulować. Mówię, że mamy też bilet na pociąg z Jaipuru do Mumbaiu, w który musimy wsiąść 11.02. Oczywiście nie jest to żaden problem. Przed naszymi oczami pojawia się mapa Rajasthanu a urzędnik zaczyna planować nasze najbliższe dwa tygodnie. Bilet na rządowy pociąg, który przewiezie nas przez wszystkie miejscowości. Wygodne kuszetki i zwiedzanie wszystkich najważniejszych miejscowości. Bikaner, Jaisalmer, Jodhpur, Udaipur, Pushkar i Jaipur. Tam wsiadamy w pociąg do Mumbaiu. Warunki podróży oczywiście „really comfortable” w przeciwieństwie do klasy Sleeper, na którą to mamy bilet Delhi-Jaisalmer. Sleeper to pewność, że nas okradną a Agę będą dotykać. „You don’t want your wife being touched the whole journey”. Ile miała nas kosztować ta idealna podróż? Z wliczonymi taksówkami bagatela 16 200 rupii od osoby. Cóż, za podróż Delhi-Jaisalmer zapłaciliśmy 662 rupie za dwa bilety. Sporo taniej. Wychodzimy w pośpiechu z tego biura. Zapominam zabrać długopisu. Na odchodne słyszymy, że za 500 rupii to na pewno noclegu nie znajdziemy.

Ledwo zdążyliśmy wyjść zaczepia nas kolejny Hindus. Mówi, że to biuro transportu to prywatni oszuści. Oferuje swoją pomoc i biuro, które jest faktycznie rządowe. Jesteśmy coraz bardziej zmęczeni, zirytowani. Do tego zbiera mi się na wymioty po wyśmienitej herbacie z mlekiem i ogromnym kożuchem. Gdzie zaś prowadzi nas nasz kolejny przyjaciel? Do biura „taksówkarza”. Tam zajmuje się nami jakiś inny koleś. Pewnie ten, który wcześniej udawał pracownika hotelu, do którego rzekomo dzwoniliśmy. Pytamy, czy możemy skorzystać z Internetu. Udaje się, więc wysyłam maila do naszego człowieka w Delhi, który jest kolegą koleżanki Agi siostry. Zostawiamy namiar na siebie i zjawia się pracownik biura. Tym razem jako alternatywę dla bycia rozerwanym od pakistańskich bomb przedstawia nam podróż ekskluzywnym samochodem przez cały Rajasthan. Wczasy klasa- 204 euro od osoby. Dziękuję postoję.

Riksza - wyczekiwane zbawienie


Wcześniej wpadliśmy na pomysł, że pojedziemy rikszą na Paharganj. Niestety rikszarz za 10 rupii dowiózł nas pod biuro turystyczne. Jesteśmy kompletnie bezradni. Ja jestem ekstremalnie wkurwiony. Pytam miłośnika samochodowych podróży za 204 euro, jak do jasnej cholery, dostać się na ten Paharganj. On zaś spokojnie odpowiada: „Take riksha to Main Bazaar”. I nagle jeb. Zły czar pryska jak bańka mydlana. Jakiś urok zostaje zdjęty. Zmowa milczenia przestaje obowiązywać. Nie udało się. Nie wiem czy cały kartel się poddaje, czy się boi, czy po prostu uznaje, że serio nie mamy kasy i dlatego nie damy się wyruchać. Wsiadamy w rikszę i po 10 minutach jesteśmy na Main Bazaar, który znajduje się na Paharganj. Cała podróż zaś kosztuje nas raptem 30 rupii (stargowane z 70). Paharganj to gwar, turyści, restauracje i hotele. Hotel znajdujemy w 5 minut. Hare Rama, ten sam, do którego numer podałem pracownikowi biura. Cena pokoju 500 rupii za noc. Szybko zasypiamy…jest 11:30 czasu lokalnego (7 rano w Polsce).

Ciąg dalszy opisu przygód w Delhi.

To łóżko, w pokoju bez okien, wreszcie pozwala odpocząć.




Etykiety: , , , ,